Sea of Conquest – Recenzja: Piraci, Łupy i Więcej Kulek Armatnich, Niż Chciałbyś Przyznać
Złapali mnie już na hasło „pływający pub”. Sea of Conquest zabiera cię w środek rozkrzyczanego, przesadzonego świata piratów, gdzie o rabunki i mgłę łatwiej niż o rum, a ulepszenia statku wycisnęłyby z Kapitana Czarnobrodego łzy jak grochy. Zapomnij o typowym gacha-grindzie – tu jest słono, dziko i nieprzewidywalnie: potwory morskie, przemytnicy oraz gracze, którzy z miłosierdziem mają na bakier. Jak to się gra? Oto szczery meldunek znad burty.
Pierwszy Rejs: Twój Statek, Twój Sajgon
Gra ledwo się załadowała, a ja już wiedziałem, że wsiąkłem. Sea of Conquest podkręca klimat do jedenastu: skrzypiące pomosty, podniosła muzyka, papugi bez kultury osobistej. Nawet nie zdążyłem sapnąć „ahoj”, a już sklejałem okręt z desek cudzych (albo wyimaginowanych), ulepszałem kajuty-widmo i spotykałem piracką piękność wyglądającą, jakby w reklamie szamponu zagrała u Disneya.
Dostajesz łajbę, dwójkę zestresowanych majtków i kompas błyskający radośnie w stylu „kliknij albo nie odpłyniesz nigdzie”. To kliknąłem. Mgła z każdej strony. Porty z nastawieniem na odstrzał. Podejrzany handlarz-grajcar oferujący kilogramy prochu za bezcen. Szaleństwo od pierwszej minuty.
Po dziesięciu minutach zdążyłem już szpiegować, bić się, rekrutować dziwne typy i pogadać z kapitanem, który miał sokoła na ramieniu i cierpliwość kolibra po trzech espresso.
Drużyna Dziwaków i Legend
Nie zbierasz tu żadnych Pirackich NoName'ów. Sea of Conquest serwuje ci całe wesołe miasteczko chaosu. Każdy kapitan ma swój głos, styl bycia oraz ubranie tak ryzykowne, jakby się zakładał o poranną jajecznicę w renesansowym lunaparku. Jeden z biczem ognia, drugiemu brodę zabrała klątwa pogody. Absolutnie szaleni. I w tym cały urok.
Moja ulubiona postać? Kucharz, alias Mięsisty Hak. Zawsze narzeka na zaopatrzenie, podkręca zapasy, a czasem coś mamrocze o szczurach w zupie. Może żart, może nie.
Samo zbieranie tych gagatków wchodzi w krew. Karmisz ich medalami, wciskasz do kajut (zabawa jak w sudoku), ustawiasz w formację. Jeden przyspiesza ataki, drugi łata dziury, większość wygląda jakby chciała rzucić butelką, jeśli usłyszysz „dzień dobry”.
Kajuty, Buffy i Podejrzane Dekoracje
Twój statek ma pokoje. Każdy z nich błaga o... sznyt. Chcesz bar? Masz. Kapliczka? Proszę bardzo. Sypialnia VIP z czerwonym światłem i papugami? Ano można. Nagle robisz za kapitana i architekta wnętrz. Nie przyznam się, ile straciłem godzin na układaniu dywanów.
Każde pomieszczenie daje bonus, zależnie od tego, kogo tam wsadzisz. Uzdrowiciel? Daj do ambulatorium. Zbir? Sala treningowa niech się trzęsie. Trochę strategii, trochę pirackie Simsy. Przyznaję: dziwnie satysfakcjonujące.
Aha, jest wanna. Wystawiłem ją na pokład. Nie pytaj dlaczego. Jestem z niej dumny.
Bitwy, Mgła i Bałwany Morskie
Walka działa na żywo na mapie. Wybierasz ofiarę, wysyłasz flotę i leją się fajerwerki. Kule armatnie, skrzynie pływające, łup śmiga na prawo i lewo. Możesz też sam skręcać sterem, jeśli lubisz podkręcać atmosferę.
Na początek: pogonić pirata, eskortować ładunek, trzasnąć potwora w ryj. Potem przychodzi typ z lewelu 98 i zamienia ci ekran w żwir. Klasyka.
PvP? Jak kto woli – możesz je totalnie olać. Kręcisz wtedy swoje trasy handlowe, farmisz siano, wrzeszczysz na AI, gdy ci napisze „ptasiarz” (tak, AI nie przestaje obrażać czatowiczów).
Gildia czy Samotny Wilk?
W pewnym momencie gra wrzeszczy ci w twarz: „dołącz do gildii w końcu!” I w sumie warto, bo tam zaczyna się prawdziwy cyrk: wojny o porty, nagrody z eventów, masowe bójki. Wstąpiłem do ekipy „Słone Ogórki”. Nazwa w punkt — klimat też.
Gildie planują ataki, kłócą się na czacie o flagi, a narady wyglądają jak zebranie samorządu na unoszącej się kłodzie. Jeśli lubisz chaos, dramę i udawaną kooperację — to dom dla ciebie.
Dzień trzeci? Zrobiono nam zasadzkę na konwój. Straciliśmy wszystko. Ktoś na Discordzie wył: „Uwolnijcie krakena!” Nie mieliśmy żadnego. I tak było warto.
Zaloguj, Zgarnij Fanty, Wyloguj (Albo Nie)
Codzienny rytuał? Wejdź. Ulepsz kajutę. Opieprz żółwia. Zgarnij bonus, wyjdź. Ale zaraz pojawia się dziwny event: wyścig o kapelusze, łapanie stu butelek na czas albo inne cuda.
Eventy się zmieniają. Czasem walka z duchami, innym razem gonitwa za skrzyniami przez całą mapę, a czasem... totalnie absurdalne zadania. Doceniam za kreatywność.
Najbardziej bawi mnie brak sztywnego schematu. Jednego dnia wpadam na 5 minut, innego siedzę godzinę i układam kajuty jak w pirackim IKEA. Bez osądzania.
O Szmaragdach Słów Kilka
Szmaragdy to waluta premium i są tu dosłownie wszędzie. Dostajesz za questy, ale sklep cały czas kusi „limitowaną ofertą” na twarz, jakby chciał sprzedać ci magiczną maść na wszystko.
Na początku łatwo to olać. Potem jednak patrzysz z tęsknotą na szybsze naprawy... albo bohatera rzucającego bombami i cytatami Szekspira. Wpadłem i ja.
Kupiłem raz. Za startowy pakiet dostałem marynarzy i skórkę do wanny. Nie żałuję. Ta wanna to mój tron.
Słowo Podsumowania prosto z Leżaka
Sea of Conquest rzuca ci do beczki tyle, że aż zatyka – i w sumie większość tego działa. Grafika wali po oczach, postacie oderwane od rzeczywistości, walki naprawdę dają radę. A cały świat trzyma się dosłownie na linie i domyślnej złej woli.
Jest trochę topornie, trochę dziko, ale ma w tym magię. Przychodzisz podrasować żagle, kończysz na wyborze zasłonki w kajucie.
Czy polujesz na chwałę, przekuwasz taverne w pałac, czy po prostu wrzeszczysz „YARR!” z nieznajomymi – tu zawsze gdzieś w mgle czeka kłopot.
Ważne tylko, by twój okręt pływał, załoga marudziła, a kucharz nie był zbyt cicho. Bo wtedy dopiero się zaczyna dziać dziwnie.